Sylwetki Janusza Kupcewicza chyba żadnemu kibicowi nie trzeba przedstawiać. Najlepszy piłkarz w historii Arki, autor gola w meczu o 3. miejsce Mistrzostw Świata 1982 w Hiszpanii. Wyborny technik i doskonały egzekutor rzutów wolnych. Dziś mieszka w dwupokojowym mieszkaniu na Kamiennej Górze i od 17 lat pracuje jako nauczyciel wf-u w SP nr 10. Na spotkanie z nami zgodził się mimo zapalenia krtani i chociaż dzwoniąc zapowiadaliśmy się na pół godziny, wywiązała się trzykrotnie dłuższa rozmowa o największych sukcesach Arki, obecnym stanie polskiej piłki oraz... polskiej młodzieży, z którą pan Janusz ma kontakt każdego dnia. Rozmowa niepozbawiona ciekawych anegdotek i licznych retrospekcji. Zapraszamy!

Zaczniemy nietypowo. Podobno odwiedził pan już kilkanaście razy Stany Zjednoczone?

Tak, w Stanach byłem już 16 razy. Często zaprasza mnie Polonia, ale przede wszystkim mam syna w Teksasie i brata w Chicago. Także jest kogo odwiedzać.

Król strzelców MLS – Chris Wondolowski to pana pomysł?

Nie, ostatnio tylko poleciłem Teddy’ego Niziołka jak trenerem był jeszcze Petr Nemec. No i wcześniej, ale o tym mało kto wie, do Arki mógł trafić z mojego polecenia Marcus da Silva. Swego czasu często jeździłem do znajomego do Ciechocinka i zdarzyło mi się obejrzeć kilka meczów tamtejszego Zdroju. Dzwoniłem kiedyś do „Czyżyka”, że jest tu fajny chłopak, za którego chcą tylko 15 tysięcy. Andrzej przyjechał na jeden mecz i pokręcił nosem, że Marcus się nie nadaje…

Tomasz Korynt mówił, że oglądaliście między innymi Furmana w ME Legii.

Tak, dogadaliśmy się, że będziemy wypożyczać zdolnych piłkarzy z Legii. Wszystkie moje obserwacje i raporty przekazałem później Michałowi Globiszowi. Pamiętam, że tam był między innymi Bartosz Żurek, który teraz poszedł do Bełchatowa czy właśnie Dominik Furman.

Chciało się panu skoro świt wsiadać w samochód i jeździć po Polsce?

Bywało tak, że wyruszaliśmy o 5 czy 6 rano. Raz pojechaliśmy właśnie na mecz Młodej Ekstraklasy Legii do Warszawy. Przyjeżdżamy na boczne boisko, a tu stoi cały kordon ochroniarzy i nie chce nas wpuścić. Mówię, że przyjechaliśmy z Arki na obserwację, moje nazwisko Janusz Kupcewicz. Na to gościu: „Teraz pana poznaję, ale pan się zmienił”, a ja mu na to: „A co, pan się nie zmienia?” (śmiech). Wpuścili nas, a potem pełen profesjonalizm. Kanapki, kawka, nawet nocleg nam proponowali obok stadionu.

Zdarzyło się, że nawet kibice Lechii pana rozpoznawali.

Tak, szliśmy kiedyś przez park po derbach z Michałem Globiszem. Siedziało ich sześciu na ławce, trzech u góry, trzech na dole. Myślałem, że od „Śledzi” mnie wyzwą, ale zamiast tego „dzień dobry panie Januszu”, także miłe zaskoczenie.

Teraz M. Globisz jest wiceprezesem, a pana od jakiegoś czasu nie ma w klubie.

Były czasy, że byłem blisko klubu i wiedziałem lepiej co się dzieje niż teraz. Na przykład za czasów trenera Stawowego. Rozmawiałem wtedy z Piotrkiem Wesołowskim, to było chyba na bankiecie po Memoriale Andrzeja Grubby, i mówię mu: „Słuchaj, masz dobry kontakt z Rysiem Krauze to mu powiedz co tu się dzieje, powiedz, żeby nie dawał po 40, 60 tysięcy na kontrakty tylko 20 tysięcy, a reszta niech leży na boisku. On nie musi się znać na piłce, ale Wy tu jesteście po to, żeby mądrze zarządzać jego pieniędzmi”. Żałuję, że wtedy nie pracowałem w Arce, bo na pewno bym zareagował, najwyżej by mnie pogonili, ale miałbym czyste sumienie. Zresztą, nie raz obrywałem za swój niewyparzony język.

Myśli pan, że Krauze by wówczas posłuchał?

Nie wiem, najwyżej odpowiedziałby Piotrkowi, żeby się nie wpierdalał, ale można było chociaż spróbować. Teraz wszyscy krytykują Krauzego. Nie chcę go bronić, ale moim zdaniem wina leży po stronie osób, które pracowały w klubie. Nie chcę wymieniać nazwisk, żeby nie łazić po sądach, ale powiem tylko, że nie dziwię się Krauzemu, że stracił zapał do piłki. Środowisko dobrze wie, co tu się działo.

Czeka pan na lepsze czasy w Arce i powrót do pracy w roli scouta?

Pewnie, z trenerką dałem sobie spokój, ale to jak najbardziej. Nawet nie chodzi o to, żeby jeździć od rana do wieczora po Polsce, bo nie mam już na to zdrowia, ale jest mnóstwo klubów w regionie, które można monitorować. Miałbym świadomość, że robię coś fajnego dla mojego klubu, więc jakby taka propozycja ponownie padła to bym się z radością zgodził.

Początki pana bogatej kariery są związane z Olsztynem.

Mój świętej pamięci tata, osoba której mi w życiu bardzo brakuje, był nauczycielem w technikum kolejowym. Tak się złożyło, że dyrektorem szkoły był ojciec Bohdana Masztalera, późniejszego reprezentanta Polski, uczestnika MŚ w 1978 roku. Obaj jeździli po okolicznych miejscowościach, wyszukując na szkolnych boiskach utalentowanych zawodników. Dzięki mojemu tacie skończyłem to technikum i dopiero wówczas zdecydowałem się wyjechać z Olsztyna.

Zgłosiło się po pana wiele klubów.

Najpierw pojechałem do Górnika Zabrze, ale tam była taka rywalizacja, że sobie odpuściłem. Następnie był temat Legii Warszawa, gdzie chcieli ze mnie zrobić wojskowego. Rodzice namawiali mnie jednak na studia, ja też sam chciałem dalej się uczyć i postawiliśmy na Arkę. W Gdyni był fajny klimat, Arka była beniaminkiem i pierwsze pół roku grałem, a później zimny prysznic i ławeczka. Zaszumiało trochę w głowie i taki lód dobrze mi zrobił.

Do Arki przyszedł pan po MŚ w Niemczech. Oglądając Orły Górskiego, spodziewał się pan, że za 8 lat to pan będzie bohaterem?

Nie, no gdzie tam... Dziś o tym się mało pamięta, ale reprezentację na Hiszpanię tworzył Ryszard Kulesza. Później dopiero przejął nas Antoni Piechniczek i mnie początkowo sadzał na ławkę, a niekiedy na trybuny. Mieliśmy silną drużynę, ale prawdę mówiąc najlepszy skład w historii polskiej piłki miał w Argentynie Jacek Gmoch. Doszli Iwan, Nawałka, Kusto czy Boniek i sztuką było z takim zestawem nie zdobyć medalu. No, ale się udało.

Gmoch popsuł podobno klimat.

Tak było, momentami nawet dochodziło do rękoczynów. Zbyszek Boniek nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać, starsi nie odpuszczali, no i doszło do kilku incydentów. Później ten charakter doprowadził Zbyszka na szczyt i chyba do tej pory nic z niego nie stracił.

Pan często wspomina tamte czasy?

Szczerze to żyję raczej dniem dzisiejszym niż historią. Wiadomo, miło jak ktoś podejdzie i powie „Panie Januszu, szacunek za Puchar, za mistrzostwa w Hiszpanii, jest pan gość”, ale nie żyję historią. Tak sobie ułożyłem życie, że dziś uczę w szkole i jestem z tej pracy bardzo zadowolony.

Pochłonęła pana ta praca?

Całkowicie, to już będzie chyba 17 rok pracy w szkole. Teraz 16 marca organizujemy na Wejherowskiej turniej dla maluchów o Puchar Rady Dzielnicy Chylonia pod moim patronatem. Kombinujemy całodniowy festyn, żeby ściągnąć rodziców tych dzieci, a wieczorem po turnieju na pewno wielu uczestników wybierze się na mecz Arki z Cracovią.

Rodzice są dumni, że ich dzieci uczy w-fu Janusz Kupcewicz?

To trzeba pytać rodziców.

To może inaczej. Dostaje pan sygnały, że ktoś przenosi się z klasy do klasy, żeby to pan uczył go wychowania fizycznego?

Nie ukrywam, że są takie sytuacje. Wiecie, na Chyloni wielu rodziców to kibice Arki i często ktoś przyjdzie i spyta o syna, a przy okazji porozmawia o Arce.

Jak wygląda dziś praca z młodzieżą?

Coraz gorzej. Niestety. W 2000 roku mieliśmy sprawną młodzież, dużo takich wysportowanych bandziorków. Ja zawsze lubiłem z takimi pracować. Złapali się za grdykę czasami, ale to podchodziło się wtedy i mówiło na ucho, że jak chcą się prać to za szkołą, a u mnie ma być spokój. A teraz? Niektórzy to takie melepety, że dotknąć ich nie można.

Polecał pan któregoś do Arki?

Było paru, ale zrezygnowali po kilku treningach. Dzisiaj są akademie i nie każdy może sobie pozwolić na trenowanie. Do opłacenia są składki, przejazdy, a jak u mnie niektórzy nie mają 1,50zł na bilet jak jedziemy na basen, to o czym my mówimy? Niestety, realia są ciężkie i nie każdą rodzinę stać, aby wysłać syna na treningi.

Wspomniał pan o ciekawej rzeczy. Dzisiaj wielu młodym brakuje chyba charakteru do treningu?

Powiem to na swoim przykładzie. Mnie nie wychowała szkoła... Mnie wychowało podwórko. Podwórko wychowało Deynę, Bońka i wszystkich najlepszych. O 6 rano miałem trening z tatą, grało się po szkole, a dzisiaj nasze szkolne boisko jest codzienne puste po lekcjach. Inna sprawa, że ogólnodostępnych, dobrych boisk w Gdyni jest mało. Niby powstały te „Orliki”, ale albo są zamknięte, albo grają na nich zorganizowane grupy. Jakiś czas temu poproszono mnie o popracowanie z kilkoma utalentowanymi chłopakami, ale ja pytam: „Gdzie”? Witomino, Checz czy GOSiR są zajęte, a nie będę przecież jechał na Plac Kaszubski czy gdzieś indziej i liczył, że akurat będzie wolne. Myślałem o otworzeniu własnej Akademii, ale póki co udzieliłem jedynie wsparcia wizerunkowego Akademii Pomorze.

Nie czuje pan, że Arka kompletnie nie wykorzystuje wizerunku pana czy innych znanych graczy z przeszłości? Marketing w Arce jest bardzo słaby i często pomysły podsuwają kibice. Nas dziwi czemu nazwisko Kupcewicz, które u wielu starszych kibiców wciąż budzi ogromne emocje, jest zepchnięte niejako na boczny tor.

...

Nie jest tak? W klubie nikt nie wpadł na to, żeby zorganizować spotkanie z panem, żeby mówiąc kolokwialnie wykorzystać pana przy sprzedaży biletów dla starszych kibiców, żeby rozdał pan parę autografów, podpisał monografię.

Wiem o tym, ale co ja mam na to poradzić? Od wielu lat to czuję, ale nie będę przecież sam się wpychał. Nie mam pretensji. Odnośnie autografów, spójrzcie co mam. (Pan Janusz wyjmuje list zaadresowany na Węgry). Po spotkaniu z Wami idę na pocztę odesłać. Dostałem list od jakiejś pani z Węgier z prośbą o autograf. Ostatnio nawet z Chin do szkoły przyszło zdjęcie stare z prośbą o mój podpis. Dobrze, że po angielsku napisane (śmiech). Mnie cieszy, że nadal piłkarzy z mojego pokolenia się odbiera w całej Polsce sympatycznie.

Kibice wybrali pana najlepszym piłkarzem w historii Arki, ale też trafił pan do jedenastki wszech czasów Lecha Poznań.

To dla mnie duży powód do dumy. Oczywiście, w Arce grałem 8 lat, zdobyłem z nią Puchar Polski, więc można było na to liczyć, ale w Lechu to była miła niespodzianka, bo grałem tam tylko sezon.

Wielu kibicom kojarzy się pan z fantastycznie bitymi rzutami wolnymi. To jest do wytrenowania czy trzeba się z tym urodzić?

Stałe fragmenty gry są moim zdaniem w dużej mierze do wytrenowania. Ze mną było tak, że mój śp. Tata budził mnie o 6 rano, szliśmy do pobliskiego lasu przed szkołą i nie było zmiłuj. Ustawiałem piłkę i nie wracaliśmy do domu, póki nie oddałem powiedzmy 100 czy 200 strzałów. Potem w Arce zostawałem regularnie po treningach i też ćwiczyłem. Co ciekawe, rzuty wolne mi wychodziły, a karnych wręcz nie znosiłem. Nie wiem czy muru brakowało, czy za blisko było do bramki (śmiech).

Jest żal, że przyszło panu grać w czasach, gdy o wyjeździe i wielkich pieniądzach nie było co marzyć?

Mi się udało pograć cztery lata za granicą. Miałem propozycję już w wieku 27 lat z ligi włoskiej, ale mnie nie puszczono. Hmm... Chyba nie zmarnowałem tych pieniędzy, coś tam przywiozłem, wybudowałem dom w Orłowie, który zostawiłem swojej byłej żonie, a w przyszłości będzie dla dzieci. Mam mieszkanie w centrum Gdyni, które mi w zupełności wystarcza, czyli jakieś tam inwestycje są. Patrząc przez pryzmat pieniędzy to wiadomo, że wolałbym grać teraz, ale co mają powiedzieć Oślizło, Cieślik czy Brychczy? (śmiech)

Śledzi pan polską ligę?

Ostatnio byłem chory to siedziałem w domu i oglądałem wszystkie mecze... No niektóre to naprawdę była masakra, szczególnie mecz Polonii Warszawa z Lechią. Tragedia.

Tęskni pan za Ejsmonda?

Pewnie, no ale chyba każdy kto pamięta ten stadion to tęskni za jego atmosferą? Nam obiecywano nowy stadion kilka razy, była już nawet niecka zrobiona, ale osuwała się ziemia, potem były zbiórki nawet, no ale nigdy nie doczekaliśmy się nowego stadionu na Ejsmonda.

Z tamtych czasów do dziś wspominane są mecze z Beroe. Tomasz Korynt powiedział, że nie mieliście prawa wygrać rewanżu w Bułgarii.

Tak, Tomek powiedział prawdę. Po czasie sporo rzeczy się zaciera, ale ja pamiętam taką historię jak po przylocie do Starej Zagory tłumaczka, która była na miejscu, powiedziała nam, że nawet jakbyśmy 3:0 wygrali w Gdyni to tu i tak byśmy dostali więcej. Szkoda tego Juventusu w kolejnej rundzie, Lechia miała większe szczęście i mogła z nimi zagrać.

Mieliście potencjał, żeby w lidze ugrać coś więcej?

Nie, Arka miała wówczas zespół na środek tabeli, pamiętajmy, że wtedy bardzo silne były Stal Mielec, Górnik Zabrze, Wisła Kraków i raczej nie mieliśmy prawa myśleć o czołówce. Atmosfera w drużynie była dobra, często się spotykaliśmy czy to w Kandelabrach czy to w restauracji Polonia. Za naszych czasów mieliśmy tak zwane „poniedziałki ligowe”, gdy często wychodziliśmy, a później cały tydzień była ciężka praca.

Miał pan głowę do alkoholu?

Zdarzało się odpadać w przedbiegach (śmiech). Opowiem Wam anegdotkę z Mistrzostw Świata. Po meczu o 3. Miejsce w Alicante miałem pecha, bo wybrali mnie do kontroli antydopingowej. Pech, bo wyczerpany byłem do granic możliwości, organizm odwodniony, a tu każą napełnić pojemnik. No to poszedłem ja, Tadeusz Dolny i ktoś trzeci, nie pamiętam już kto. Tadziu to był piłkarz postury Jurka Gorgonia, wysoki, silny i akurat w tym meczu nie grał. Dali nam skrzynkę piwa i skrzynkę szampana. Usiadłem, wypiłem jedno piwo i bomba (śmiech). Ale byłem tak wyczerpany, że nie miałem czym sikać. No to biorę drugie piwo, wypiłem i jeszcze większa bomba. A Tadziu patrzy na skrzynkę i mówi „panowie, spokojnie, nie spieszmy się”. I pyk, pyk, jedno po drugim zaczął pić. Francuzi przyszli, wzięli tego swojego szampana, zrobili swoje i wyszli. My patrzymy zdziwieni – „co, oni nie biegali czy co jest?!”.

Dotarł pan do hotelu?

Głowa po tych piwach od razu poleciała i udało się zdrzemnąć. Z Alicante mieliśmy lecieć do Madrytu samolotem na finał. Ale się okazało oczywiście, że nie ma biletów. No to wsiadamy w autokar, klimatyzacji nie ma i jedziemy całą noc. Ja nawalony, przyjeżdżamy do hotelu, a tu się okazuje, że nie ma dla nas biletów na mecz i włączyli nam telewizor. Takie czasy, ktoś rozprowadził nasze bilety (śmiech).

Dostaliście za ten medal porządną nagrodę?

Nagrody były spore. Za to, co zarobiłem w Hiszpanii kupiłem kadetta. Z tym, że my przywieźliśmy do kraju 2 miliony dolarów nagrody. Pieniądze szły wówczas do COS-u, który rozdzielał je na wszystkie dyscypliny sportu, aby je utrzymać. My dostaliśmy właściwie tylko 10% tego co przywieźliśmy, ja coś koło 9500 dolarów, bo nie grałem we wszystkich meczach. Teraz w praktyce nie mamy żadnej emerytury, rozmawiałem nawet o tym z Romanem Koseckim, ale usłyszałem, że to jest już nie do przeskoczenia.

Nie żałuje pan swoich prób zaistnienia w polityce?

Nie, to była ciekawa przygoda. Licząc jak małe nakłady na reklamę poniosłem w porównaniu z innymi kandydatami to i tak uzyskałem dobry wynik. Nie wiem czy w radzie miasta miałbym siłę przebicia na przykład w sprawach Arki. Miasto i tak pomaga Arce, wybudowało dla nas fajny stadion i wspiera klub.

Działał pan też podobno w komisji sportu przy Euro 2012.

Tak, to była ciekawa sprawa, bo w tej komisji byli jacyś aktorzy, lekkoatleci, bokserzy tylko... piłkarzy brakowało. Oprócz mnie działał w Łodzi chyba tylko Józek Młynarczyk. Ale szybko mnie z komisji usunięto. Pytałem po co w Gdańsku tak duży stadion i się chyba to niektórym nie spodobało. A teraz wszyscy widzą jak jest, zbudowali stadion na dwa mecze, a jak gra Lechia to prawie cały jest pusty. No, ale wtedy jak o tym rozmawialiśmy to mówili, że się nie znam.

Żeby nie kończyć tematem Lechii - na co stać Arkę wiosną?

Ciekaw jestem co pokażą. Wiadomo, że spaść nie spadną, o awansie też nie ma co marzyć. Mam nadzieję, że 2-3 chłopaków z drużyny „Wilczka” się załapie na stałe do drużyny i będziemy mieli powody do radości z nich i gry całej drużyny. Na pewno zobaczę na żywo kilka meczów i chciałbym wspólnie z kibicami cieszyć się z wygranych...

Rozmawiali: niko, mazzano

Foto: www.wikilech.pl, www.arka.gdynia.pl, www.arkagdynia.info