Kolejna część naszego cyklu o zgodach. Czas na Lech Poznań. Zgoda, która teoretycznie trwa od sezonu 96/97, lecz początki kontaktów na linii Gdynia-Poznań sięgają nawet 1977 roku.



 
Na początku lat 90, gdyby ktoś wspomniał, że hoolsi spod herbu Lecha będą liczyć się w Lidze Chuliganów, usłyszałby tylko śmiech. Lecz podczas turnieju piłkarskiego w Gdyni - legionista Rouen stwierdził, że co prawda w Poznaniu rządzą małolaci, ale stanowią oni rewelację sezonu. Nic dziwnego, że słowa te wypowiedział zagorzały fanatyk stołecznej drużyny. Legia miała dość poważną przeprawę z Lechem w Poznaniu. Straciła rozbity w walce samochód. Poznaniacy tydzień wcześniej pomogli fanom ze stolicy w czasie zadymy z policją w Radomiu. Pół roku przedtem młodzi warszawiacy mieli kłopoty z lechitami pod własnym stadionem. Kolejorze podjechali autokarem i rozpoczęli zadymy pod kasami. Poznaniacy poczuli się jak w domu, jednak dalszej zadymie zapobiegło pojawienie się policji. Wszystko to dzięki dwóm zagorzałym fanom Lecha Darkowi i Radkowi, którzy zimą 94/95 postanowili skończyć czasy bezhołowia na trybunach Kolejorza.

 

 

 

To byli młodzi chłopacy świadomi celu, dążący do niego sprawdzonymi drogami oraz szukający nowych rozwiązań. Tym celem było stworzenie na Bułgarskiej normalnej, czyli trzymającej się reguł publiczności. Na początku sezonu przypadło rozegrać Lechowi mecz na stadionie ŁKS-u w Łodzi. Lechitów było 80. Przybyła też delegacja z Widzewa, która jakby wspominała coś o zgodzie. Następnego dnia łodzianie dokańczali poznańsko-łódzki dwumecz i zameldowali się w stolicy Wielkopolski na stadionie Warty. Tym razem do kilkusetosobowej grupy gości próbowali podejść kibice Lecha. W kolejnym tygodniu doszło do spotkania Lecha z Śląskiem w pociągu. Lech wracał z Zabrza, a Śląsk z Wodzisławia.

 

 

 

Spotkanie, dość nieoczekiwane, nastąpiło w Gliwicach. Początkowo obie ekipy nawet nie wiedziały, że znajdują się w jednym składzie. Siły, przy najmniej ilościowo wyrównane. Kolejorz zmiótł wtedy przeciwników. W tym czasie bojówki Lecha wiele działały, zdobywając sobie renomę w całej Polsce. Jednak swoją pozycje udowodnili kilkanaście kolejek później. Do Poznania zawitała Legia. Przyjezdnych było nieco ponad 100. Wśród gości siedziało paru Szczecinian, którzy przed meczem zostali wyczajeni przez Lech i przywitani". Na dobrą sprawę legioniści mogli tylko oglądać to, co się wokół nich działo. By się do nich dorwać, lechici montowali całkiem zgrabne zamieszanie. W przerwie meczu, w okolicach sektora zajmowanego przez gości zaczął się ruch, a właściwie zbiórka chętnych do obicia warszawiaków. Policja najpierw próbowała rosnący tłum przemieścić grzecznie. Gdy im się to nie powiodło spróbowano zrobić to pałkami, co troszkę rozjuszyło obijanych hools. Zaczęła się bijatyka.

 

 


Miejscowi ustępowali pola niebieskim, jednak gdy udało się zdobyć przedmioty mogące spełnić rolę pocisków, role się odwróciły. Butelki okazały się tak skuteczne. Legia w tym czasie biła brawa poznaniakom. Kilka dni później Lech sprawił lanie Pogoni przy okazji meczu Olimpia - Pogoń w pociągu. Wiosna 1995 roku na Bułgarskiej rozpoczęła się równie atrakcyjnie. Podczas inauguracji w Łodzi z ŁKS-em Lech pobawił się z psami. Czterech policjantów pobito do nieprzytomności, jednemu zabrano pistolet. Cały patrol stracił radiostację, pałki, kajdanki i kaski. Później funkcjonariusze (ale już nie ci sami) zaprowadzali porządek za pomocą broni palnej. Czternastu chłopaków zatrzymano, więc kibice postanowili zwrócić broń. Następnego dnia podłożyli ją w umówione miejsce i o 19.45 zadzwonili na komisariat z informacją o tym fakcie. Broń się znalazła, również hools znaleźli się na wolności. Tydzień później Lech wybierał się do Szczecina. W Poznaniu na mieście pojawiły się napisy informujące o konieczności wyprawienia się na ten pojedynek.

 


Pojechało około 750 fanatyków. Na taką inwazję miejscowi nie byli przygotowani. Jednak zrobili gościom głupi numer, smarując towotem ławki i płoty w sektorze przeznaczonym dla nich. W końcówce odbyła się mała zadymka przed sektorem Lecha, kiedy to Pogoń chciała świętować uratowanie remisu w końcówce meczu. Sami szczecinianie twierdzili po spotkaniu, że ilość Lechitów ich zaskoczyła, a na sektorze prezentowali się bardzo fajnie. Potem Lech po meczu z Widzewem wjechał do knajpki gdzie przebywało wielu Widzewiaków. Tydzień później nastąpiło najgłośniejsze wydarzenie chuligańskie 1995 roku. Do Poznania ponownie zawitała warszawska Legia. Walki toczyły się przed, w trakcie i po meczu. Lech zaatakował autokary Legii przyjeżdżające na mecz, a gdy to się nie powiodło, postanowili poklepać się z policją. Kibice wykazywali determinację, a niebiescy nie. Wśród funkcjonariuszy można było wyczuć panikę, wobec czego dowodzący akcją rozkazał strzelać w powietrze. Być może tumult był tak duży lub chęć dobrania się do Legii tak wielka, że nikt specjalnie strzałami się nie przejął.

 

 


Dym na trybunach tymczasem rozpoczęła... Arka. Choć formalnie Lech z Arką zgody (przynajmniej w tamtej chwili) nie miał, to jednak gdynianie już wówczas byli w Poznaniu tolerowani, a nawet dość sympatycznie przyjmowani. Do grupy około 30 legionistów, którzy na stadionie pojawili się wcześniej niż główne siły, postanowiła się dostać mniej więcej równa liczebnie grupa przybyszów z Trójmiasta. Policjantów okłamali, twierdząc, że są fanatykami zaprzyjaźnionymi z Legią bardzo serdecznie i nie wyobrażają sobie innej możliwości oglądania tegoż spotkania, jak właśnie wśród sympatyków warszawskich. Gdy kordon mundurowych został już bezproblemowo ominięty, gdynianie natychmiast zaatakowali. Wśród czerwono-biało-zielonych znalazło się kilku wzywających... policję. Mundurowi, zupełnie zdezorientowani, przez moment nie mieli pojęcia, co się dzieje, a gdy ogarnęli sytuację, oddzielili Legię od Arki. Kolejne zdarzenia, to już tylko walki hools spod znaku Lecha z chuliganami w mundurach. Psy wprowadziły do akcji armatkę wodną, co po polaniu osób postronnych zwiększało ilość uczestniczących w walkach.

 

 

Choćby dlatego, że panowała temperatura, w której kąpieli zażywają wyłącznie najodważniejsi spośród morsów. A więc oprócz motywacji (za co mnie polali?), doszła chęć rozgrzania się niewinnie zmoczonych. Jakiś radiowóz wylądował na dachu. Po meczu nastąpiła wspólna wyprawa kibiców Lecha i Arki na trasę warszawską, by grupą około sześćdziesięciu chuliganów zaatakować przejeżdżające warszawskie autokary. Znaleziono nad wyraz dobre miejsce, w którym remontowany był jeden pas drogi, co zmuszało kierowców do zmniejszenia szybkości. Nagle zjawiła się policja. Po "krótkiej wymianie zdań" Lech z Arką musieli się zmywać z blokady. Kibice Lecha stawiali się też na meczach kadry narodowej m.in. w Zabrzu ze Słowacją, z Rumunią w Bukareszcie oraz z Francją w Paryżu, gdzie Poznaniaków było najwięcej. Lechici jeździli także na halowe turnieje, m.in. do Zielonej Góry i Gorzowa Wlkp.

 

Od tamtych czasów do dzisiaj hoolsi spod znaku "Koziołków" uważani są za jednych z najlepszych, a obecnie zdecydowanie najlepszych kiboli w Polsce.
Pierwsza zgoda z Kolejorzem - rok 1977 (ś.p.Que)
W sezonie 1975/76, po zwycięskiej walce z Lechią, wróciliśmy po rocznej kwarantannie do I ligi. Pierwszy mecz w ekstraklasie sezonu 76/77 był to mecz z Kolejorzem. Pyknęliśmy go na 1:0. Była na tym meczu obecna grupa fanów z Poznania. Nad naszymi kontaktami ciążyło wówczas odium wydarzeń w 1972 r., gdzie po meczu II ligowych wówczas Arki i Lecha w Gdyni doszło do pierwszej chyba w historii Polski Ludowej poważnej kibicowskiej zadymy. Wszystkie ówczesne media sporo czasu straciły na komentarz do wydarzeń i na rozdrapywanie ran.

 

 

Ale nie o tym, bo wtedy byłem byt młody bym miał cokolwiek skomentować, czy też opisać. Wracam więc do jesieni 1976r. Nasza Niepokonana zanotowała wówczas imponujący bilans meczów wyjazdowych. 0 (słownie: zero) punktów na wyjazdach. Także osiągnięcia Areczki na wyjazdach w obecnym sezonie bledną w porównaniu z tamtymi. Są "bogate" tradycje osiągnięć w meczach wyjazdowych. Z meczów tej rundy pamiętam jeszcze jeden szczegół, jak Czyżykowi w swym pierwszoligowym debiucie zachciało się łapać piłkę jak Dudkowi, no i skutek był taki sam. Co za szmata. A wówczas graliśmy ważny mecz z Tychami na Ejsmond Park (zresztą który wówczas nie był ważny), na szczęście było 2:1 dla nas. A Czyżniewski przez sporo czasu uczestniczył w meczach Areczki jako ławkowy. "Kot" Żemojtel nie miał konkurencji w klubie, tylko niedyspozycja powodowała, że nie występował. No i zakończyliśmy rundę z dorobkiem 12 pkt.
 

 

 

A Lechowi szło jeszcze gorzej, skończył rundę z siedmiopunktowym bilansem. W przerwie zimowej do Areczki został zaangażowany nowy trener - Janusz Pekowski, który co prawda nie obiecywał gruszek na wierzbie, ale obiecywał walkę. Także ten pierwszy mecz na wiosnę był bardzo istotny dla późniejszego układu w tabeli. I tak jak rosół musi być gorący a piwo zimne, tak i mnie nie mogło zabraknąć w Poznaniu na tamtym meczu. A głód piłki po zimowej przerwie był spory, choć z Oksywki wyjechało nas na ten mecz tylko z 8 osób, jeśli mnie pamięć nie myli. Ale już na dworcu okazało się, że ekipa wyjazdowa pod względem liczebnym wygląda okazale. Kilka wagonów było naszych, do tego dochodziło jeszcze parę autokarów (to były inne czasy, a ekipa samochodowa to było pojęcie abstrakcyjne).

 


Zawsze podczas wyjazdów pociągiem były w Gdańsku atrakcje. Z naszej strony były tylko pokazowe śpiewy udowadniające sportową wyższość, natomiast reakcja betoniarki była jak zwykle jednakowa. Oni byli prekursorami w rzucaniu kamieniami w pociąg. Tutaj wg mnie mają bezapelacyjną palmę pierwszeństwa w kraju. To nie ważne, że w większości obrywali ludzie postronni, ważne, że sobie porzucali. Czasami pociąg był zdemolowany na skutek takich akcyjek, a nasze ówczesne utrapienie, czyli ZOMO, stosowało zbiorową odpowiedzialność wszystkich kibiców za taki stan rzeczy i często w formie rewanżu połączone siły "niebieskich" i SOK szturmowało pociąg, co zwykle kończyło się dość bolesnym pałowaniem i siłową wysiadką co niektórych. Ale w tamtym przypadku nie było kamieniarzy, także Gdańsk przejechaliśmy na pełnym luzie. Jak zwykle w Tczewie wsiadała owacyjnie witana tamtejsza ekipa (nigdy nie uwierzę, że Tczew był czy też jest przeważająco blado-zielony, jeśli już to jakieś nieliczne odpryski).

 

 

 

W ówczesnych czasach zarysowywał się korzystny układ z Zawiszą, ponieważ oni też mieli kosę z Lechią, a wiadomo wróg naszego wroga jest...itd. Pociąg przyjeżdżał rano do Poznania. Tam nikogo na dworcu, marcowy poranek, chłodno, po imprezce w przedziałach chce się pić, a tu wszystko pozamykane i 2, 3 godziny nudnej włóczęgi po Poznaniu. Mecz się odbywał na stadionie Warty, wówczas szumnie zwanym im. 22 lipca. To był taki monumentalny kolos na ok. 40 tys. widzów. Ciekawe jak teraz wygląda? Na stadionie przed meczem kurtuazja. Nie ma wrogości, ale także nie ma zbytniej wylewności. Wtedy istniał nasz dość ciekawy układ z trepami, czyli Śląskiem z Wrocławia, część ludzi z naszej ekipy miała zaproszenie na pucharowy mecz Śląska z Napoli i po meczu wybierali się do Wrocka. Zaczął się mecz. Mimo przygniatającej przewagi gospodarzy udało się do przerwy utrzymać 0:0.
 

 

 

W przerwie nadal wzajemne poznawanie się między fanami. A my trochę przygaszeni, bo znowu może tak być, że będzie bez punktu na wyjeździe. Ale w II połowie w krótkim odstępie czasu bach, bach i dwie brameczki dla żółto-niebieskich. Po dwóch brameczkach na murawie pełna kontrola, nie było już obaw o wynik. Pierwsza wyjazdowa, w dodatku kompletna, zdobycz punktowa zaowocowała niezwykle radosnym nastrojem w sektorze. Po zwycięskim meczu następował powrót ze stadionu. Nie było obstawy psiarni, zresztą po cholerę. Ale idziemy sobie tak idziemy i z drugiej strony nastąpił atak Poznaniaków. Wpadli w naszą grupę. Nie wiem o co chodzi, wiem tylko tyle, że jestem na glebie. Bardziej od szczęki bolą cztery literki. Kurcze twarda ta ziemia. Nasi poszli w rozsypkę. Nie wiem czemu mnie nie dobili i zostawili barwy. Może ktoś ich spłoszył, albo chcieli jak najwięcej nas oklepać. Dopiero na dworcu udało się nam jakoś zebrać do kupy, uciekł nam pociąg i znowu nerwowe oczekiwanie tym bardziej iż fani Lecha dość dokładnie penetrują teren. Trzeba było wykazywać się dość dużą ruchliwością by nie oberwać. Nie powiem ilu nas wtedy oberwało, bo najzwyczajniej nie pamiętam, wiem tylko że był to mój debiut jako oklepanego. Nie duży co prawda, ale upadając na poznański chodnik i widząc jak się rozpraszamy wcale wesoło nie było. Najważniejsze było to, ze nie musieliśmy do samiutkiego końca sezonu drżeć o utrzymanie. Nigdy podczas pobytu w I-ej lidze nie byliśmy piłkarską potęgą, ale zawsze była ambitna walka na Ejsmond Park.

 

 


Ara nigdy nie pękała przed teoretycznie silniejszym rywalem. Właśnie ambicja powodowała, że byliśmy dumni z naszego teamu. Na 1 lub 2 kolejki przed zakończeniem sezonu, utrzymanie w lidze Kolejorza zależało od nóg naszych piłkarzy. W jednej rundzie pół ligi zjechało na Górny Śląsk. Lech jakoś się pozbierał, ale musiał właśnie podczas tej rundy wygrać już nie pamiętam z kim, jednocześnie Arka już spokojna o ligowy byt musiała wygrać z Tychami na wyjeździe. W takim przypadku pogrążone zostałyby Tychy. Niestety mnie wtedy tam nie było, opieram się tylko na ustnych relacjach. Lech wygrał i Arka również pyknęła Tychy na 2:1. Mimo różnych "mikołajów" dla GKS Tychy ze strony sędziego, kończyliśmy mecz w 9-tkę, prasa po meczu ukazywała żółto-niebieskich jako brutali (Tychy to był wówczas taki pupilek prasy). Tyszanie spadli, mimo to tamtejsi fani nie mieli pretensji do nas. Układ miedzy nami był przynajmniej poprawny w tamtym czasie. No ale na dworcu w Katowicach doszło do spotkania z fanami Leszka i zaczęło się pojednanie.

 

 


W następnym sezonie pod koniec lata wypadło nam zmierzyć się z Poznańską "Lokomotywą" na ich starym stadionie na Dębcu. Pamiętam, że ten stadion był wciśnięty między tory kolejowe. Za dużo nas wtedy nie pojechało. Jeszcze nie skończyły się wakacje, nie był to aż tak ważny gatunkowo mecz. No ale przyjaźń trzeba było ugruntować. Po przyjeździe, już było inaczej niż podczas wiosennego meczu. Podczas przedmeczowego pobytu spotykaliśmy się z fajnymi odruchami, czy to ze strony starych kiboli, czy też z wiarą z młyna. Zajęliśmy miejsca za jedną z bramek. Za drugą był poznański młyn. W Lechu od początku rundy grał już pozyskany z koszalińskiej Gwardii Okoński. Sam widziałem, to była perła jeśli chodzi o technikę, młodziutki wówczas. Pierwsze mecze w Kolejorzu - poezja, prawdziwy idol i pupilek. Niestety w I-ej połowie dość brutalnie skosił go chyba Adamczyk (przypomnę, że chyba nie mieliśmy nigdy takiego prawoskrzydłowego, szkoda, że pograł u nas tylko jeden sezon, potem metodą powołania do wojska znalazł się w Legii i tam też miał pewne miejsce w składzie przez kilka sezonów), faul wyglądał brzydko, ale po zabiegach Okoński wrócił do dyspozycji.

 

 


Tylko wówczas poznańskie pikniki zapomniały o wszystkim. W sektorze zaczęło się robić gorąco. Chyba znowu co najmniej oklep. Jednak nie, w przerwie przybiegła ekipa z biało-niebieskiego młyna. Wyraźnie zapowiedzieli, że jeżeli choćby włos z głowy spadnie jednemu z nas, to wówczas pikniki otaczający naszą ekipę dostaną porządny wp...l. Mecz później przebiegał w normalnej atmosferze, raczej plażowej, świeciło słoneczko, a na murawie wszystko przebiegało tak, by drużyny nie zrobiły sobie nawzajem krzywdy. I skończyło się kiblem 0:0. Odbyliśmy razem z Kolejorzem przemarsz z Dębca na dworzec PKP, wrzucając przy okazji nieco grosza do państwowej kasy. Polski Monopol Spirytusowy dość znacznie się wzbogacił po naszej wizycie w Poznaniu. I właśnie w tamtym roku, 1977, przebyliśmy taką metamorfozę w naszych stosunkach z Lechem.

 

Cygan